Planując rozwój, często wyobrażamy sobie drogę pełną sukcesów, które będą motywować nas do wykonania kolejnych kroków i którymi będziemy mogli się dzielić z innymi. Mało kto z nas przygotowuje się na porażki i ich późniejszą analizę. A już niewielu myśli o opowiadaniu o nich. Choć to niemalże niemożliwe, chcielibyśmy sami zapomnieć, że miały one miejsce. Pytanie, czy zamiast tego nie warto przemyśleć ich na spokojnie i zrozumieć jako cenny etap w naszym życiu?
Pozwólcie, że ja podzielę się dwiema porażkami (dość odległymi już w czasie) i wnioskami, które z nich wyniosłem. Możecie mieć zupełnie inne i jeżeli przyjdzie Wam na to ochota, podzielcie się nimi w komentarzu.
Klasa menadżersko – ekonomiczna
Celem wprowadzenia do pierwszej porażki pozwólcie, że przytoczę pewną rozmowę telefoniczną pomiędzy mną (M) i moim tatą (T).
(T) Synu dostałeś dwie oceny dostateczne z egzaminu ale dostałeś się do liceum
(M) Super
(T) Ale nie do klasy matematyczno-fizyczno-informatycznej
(M) A jakiej?
(T) Menadżersko-ekonomicznej
Miałem wtedy mieszane uczucia. Z jednej strony zdawałem sobie sprawę z olbrzymiej konkurencji do szkoły (mój rocznik należy do tzw. wyżu demograficznego), z drugiej czułem gorycz porażki. Raz, że oceny pokazały mi poziom wiedzy i braku radzenia sobie ze stresem (do dziś pamiętam, że znak równoległości pomyliłem z równością w zadaniu geometrycznym). Dwa, że informatyka była od dziecka moją pasją a matematyka i fizyka należały do ulubionych przedmiotów w szkole podstawowej. Pamiętam, jak na pierwszych zajęciach wychowawczych powiedziałem, że moim marzeniem jest dostać się na Politechnikę Warszawską. Moja wychowawczyni odpowiedziała wówczas, że chyba powinienem zdawać na mat-fiz. Cóż mogłem rzec – zdawałem, ale próba się nie udała.
Jednak, każdego kolejnego dnia zauważyłem szanse, których być może wymarzona klasa by mi nie dała. Ludzie wokół mnie mieli zupełnie inne od moich pasje, którymi skutecznie mnie zarażali. A przede wszystkim musiałem poświęcić wiele energii by lepiej zrozumieć każdego z nich i nauczyć się z nimi rozmawiać. To spowodowało, że coraz trudniej mi było wyobrazić siebie siedzącego cały dzień przed komputerem – a coraz częściej myślałem o pracy z ludźmi. W efekcie wiedziałem, że po szkole nie pójdę na czystą informatykę (choć na SGH również siebie nie widziałem).
Klasa menadżersko-ekonomiczna miała dla mnie jedynie jedną wadę. Fizyka była przedmiotem realizowanym przez dwa z czterech lat. I to miało doprowadzić do jeszcze ciekawszego wyzwania w moim życiu.
Politechnika Warszawska – tak, ale zamiast elektroniki – fizyka
Uczyłem się bowiem w latach, w których na studia – w większości – obowiązywały egzaminy. Zdecydowałem się złożyć papiery na matematykę i fizykę na UW oraz na elektronikę i fizykę na PW. Fizyka na Uniwersytecie była swoistym zabezpieczeniem, bo tam decydował konkurs świadectw. Na matematykę obowiązywał egzamin w formie testu, a na kierunki w ramach Politechniki Warszawskiej egzaminy z matematyki i fizyki w formie zadań otwartych. Wyniki na UW pojawiły się jako pierwsze – zobaczyłem swój numer PESEL poniżej listy przyjętych kandydatów – zadecydowały ułamki i miałem do wyboru jedynie fizykę. W przypadku PW wyniki ukazały się w internecie. Rezultat był niebywały – 81 punktów na 100 z matematyki, 6 punktów na 100 z fizyki. Do dziś śmieję się, że jakiś profesor był łaskawy i przyznał mi punkty za rysunki. Co ciekawe, wynik ten zakwalifikował mnie również do grona studentów Wydziału Fizyki PW.
Mając do wyboru Uniwersytet i Politechnikę wybrałem drugą opcję. Poznałem ten wydział na dniach otwartych i czułem, że wykładają tam ciekawi, pełni pasji ludzie. W efekcie po długich wakacjach, poszedłem nauczyć się wreszcie fizyki. Jak się wówczas śmiałem za karę. Na pierwszych ćwiczeniach z Podstaw fizyki czułem, że daleko nie zajdę. Wykładowca spytał o rachunek całkowy, którego nie miałem a który to był niezbędny do zrozumienia materiału. Odzwierciedliło się to szybko w wynikach kolokwium – 5 punktów na 15 (i 4 na 15 za poprawy) i niezaliczonym w pierwszym podejściu egzaminie. Szczęśliwie matematyka nie była dla mnie aż tak problematyczna i pierwszy semestr udało się przetrwać. Na drugim, w ramach jednego ze sprawozdań pomyliłem z kolegami wzór na temperaturę Curie. W efekcie usłyszałem, że nigdy fizykiem nie zostanę. Dało mi to niezmierną motywację do ukończenia tych studiów, a każdy kolejny rok był lepszy od poprzedniego. Odkryłem, że mogę pracować na swoje nazwisko realizując ciekawe projekty w ramach uczelni (system eCall w zdalnie sterowanym samochodzie) jak i poza nią. Szczególnie możliwość współpracy w ramach eksperymentu Pi of the Sky dała mi niesamowitego kopa do rozwoju i to nie tylko ściśle związanego ze specjalizacją studiów. Wystąpienia na konferencjach w języku angielskim czy pisanie publikacji przydały mi się w przyszłości.
Także dzięki Pi of the Sky trafiłem na stronę IBM i zadałem pytanie o możliwości DB2 Express-C. Odpowiedź na nie wywołała lawinę kolejnych wydarzeń – podpisanie umowy pomiędzy Wydziałem Fizyki PW a IBM, moje praktyki a później możliwość dołączenia do zespołu technicznego wsparcia sprzedaży. Po roku, jako pracownik IBM, usłyszałem jedną opinie o moim macierzystym wydziale, która utwierdziła mnie, że to było najlepsze miejsce do rozwoju: „Na tym wydziale studenci są traktowani jak ludzie a nie numery z indeksu”.
To lekcje z odległej, jak wspominałem na początku, przeszłości. Każdą z nich traktowałem jak porażkę i stąd tytuł artykułu. Z perspektywy czasu obydwie traktuję jak swoisty dar od losu. Każda z nich utwierdzała mnie bowiem w przekonaniu jak ważni są ludzie i jak różnorodne drogi rozwoju można wybrać. Sytuacje te pokazały mi również, że trzeba być ciągle otwartym na nowe możliwości i starać się wykorzystać je w maksymalnym stopniu, dając jednocześnie wiele od siebie. Przez to wiem, że porażki i sukcesy to jedynie określenia krótkoterminowe – na jaką jakość naszego życia się przełożą i ile wniosą do naszego rozwoju zależy tylko od nas. Więc teraz czas na Ciebie i Twoją analizę porażek. Bo być może wcale nimi nie były. Jeszcze raz zachęcam do komentowania…